W ostatni piątek stycznia w wyjątkowych okolicznościach
zginął wyjątkowy człowiek. Roger Gower, onegdaj księgowy a od niedawna pilot,
zginął od jednej kuli wystrzelonej przez kłusowników słoni, która dosięgnęła go, kiedy pilotował swój helikopter nad Tanzańskim buszem.

Wyszliśmy razem na płytę lotniska podziwiać nietypowy
samolot, De Havilland 60 Moth z 1935 roku którym właśnie do Nairobi zawitał lotnik-podróżnik, Johan Wiklund. Johan pozwolił mi usiąść
za sterem, a Roger zrobił mi zdjęcie.
Roger nie został w aerokubie długo, śpieszno mu było do
Tanzanii, gdzie właśnie zaczął nową ekscytującą pracę. Miał latać helikopterem
dla Friedkin Conservation Fund, funduszu zajmującego się ochroną przyrody w
Tanzanii. Z ogromnym entuzjazmem opowiadał o osiągnięciach tej organizacji,
założonej przez Dana Friedkind z Teksasu, po to aby chronić ponad 6 milionów
akrów dziewiczych terenów w Tanzanii. Fundusz za cel stawia sobie takie
zagospodarowanie tych odległych terenów, aby miejscowa ludność mogła żyć w
zgodzie z zagrożonymi gatunkami zwierząt, jednocześnie rozwijając się, edukując
i bogacąc.

Ale jak na ironię, Roger nie był bezpośrednio
zaangażowany w walkę z kłusownikami. Jego zadaniem był tylko transport turystów
i VIPów odwiedzających tereny fundacji. Tego feralnego dnia przypadkiem natknął się na grupę
kłusowników, którzy otworzyli do niego ogień zanim zdążył nawet pomyśleć o
jakimś uniku. Kula, prawdopodobnie z ciężkiego sztucera na słonie, taki jak
kaliber .585, bez oporu przeszyła stalową podłogę helikoptera. Weszła Rogerowi
w nogę, i przeszła przez całe ciało, wychodząc w okolicach szyi. Roger nie miał
żadnych szans. Wykrwawił się na śmierć w przeciągu paru minut. Ale zanim
umarł zdołał ostatkiem sił wylądować helikopter na tyle bezpiecznie, aby
uratować swojego pasażera.
Roger zginął niepotrzebną, przypadkową śmiercią w
heroicznej walce, którą o uratowanie tego co jeszcze zostało z piękna i
różnorodności świata, prowadzą wyjątkowi i odważni ludzie.
Będzie nam go brakować. RIP.