Baśniowe plaże, tropikalne
słońce, zapach przypraw i palmy. To Zanzibar. Bieda, konflikt religijny i potencjalna
wojna secesyjna to też Zanzibar, ale ten mniej znany. Ataki na kościoły w maju
tego roku i zamieszki z ostatnich paru tygodni, za które rząd odpowiedzialnością
obarcza islamską secesjonistyczną grupę Uamsho przybliżyły opinii publicznej
również ciemną stronę tej słonecznej wyspy. Obserwatorzy obawiają się, że
niepokoje na Zanzibarze są kolejnym rozdziałem w konflikcie obejmującym już
Somalię i Kenię.
Muzułmańska społeczność archipelagu czterech wysp u wybrzeży Tanzanii
potocznie zwanych, od największej z nich, Zanzibarem, ma dość wyzysku.
Mieszkańcy archipelagu, których znakomita większość jest arabskiego pochodzenia
i wyznaje Islam, czują się marginalizowani przez władze chrześcijańskiej Tanzanii, z która
Zanzibar związany jest Unią.

Zwolennicy Uamsho (co w języku swahili oznacza „Przebudzenie”),
islamistycznej organizacji charytatywnej która podjęła sztandar secesji, żądają
całkowitej niepodległości. Jak mówią, związek z Tanzanią nie daje im żadnych
korzyści a tylko przysparza kłopotów. Twierdzą, że chrześcijański rząd na
wybrzeżu chce zniszczyć islamska kulturę wysp. Obarczają Tanzanie też winą za
biedę i bezrobocie. Według Uamsho, przybysze z Tanzanii zabierają
Zanzibarczykom miejsca pracy, a tworzenie nowych jest trudne przez podwójny
system podatkowy, według którego podatki trzeba płacić i rządowi na Zanzibarze
i w stolicy kraju, Dodomie.
Lodi, 36-letni elektryk, obecnie bezrobotny, i tak
jak inni mężczyźni pijący kawę i palący marihuanę na skwerze w Stone Town,
chciałby powrotu do czasów przed-federacyjnej świetności Zanzibaru. „Co nam
dała ta cała Unia?,” pyta. „Ja nie widzę żeby cokolwiek się zmieniało na
lepsze. Na maksa, potrzebna nam niepodległość już teraz.”
Lodi i inni mieszkańcy, wspominają czasy, kiedy Zanzibar był dumnym i niepodległym
sułtanatem. Jego potęga, zbudowana na lukratywnym handlu niewolnikami,
rozciągała się daleko w głąb afrykańskiego wybrzeża. Kres świetności Sułtanatu
Zanzibarskiego nadszedł wraz z zakazem handlu niewolnikami forsowanym przez
Wielką Brytanię od połowy 19. wieku. Sułtanat najpierw stracił swoje terytoria
nadbrzeżne na rzecz niemieckiej kolonii Tanganiki, a następnie i własną
niepodległość w wyniku najkrótszego udokumentowanego konfliktu
międzynarodowego, 38-minutowej wojny angielsko-zanzibarskiej, toczonej od 09:02
do 09:40 w sierpniu 1896 roku.
Wielka Brytania przywróciła niepodległość sułtanatowi w 1963 roku, ale już
w rok później sułtan został obalony w wyniku zamachu, opisanego zresztą
przez Ryszarda Kapuścinskiego w Hebanie. Nowy przywódca, Abeid Karume, nie czuł
się u władzy pewnie i aby zapewnić sobie polityczne przetrwanie, zwrócił się z
prośbą o pomoc do wizjonerskiego prezydenta ówczesnej Tanganiki, Juliusza
Nyerere. Ten socjalistyczny przywódca, obawiając się, że rewolucjonistyczny
Zanzibar będzie zagrażał stabilności Tanganiki, z chęcią zagwarantował Karumemu
polityczne przetrwanie, w zamian za fuzję obu terytoriów. „To było małżeństwo z
rozsądku. Można powiedzieć, że Unia została zrodzona ze strachu”, mówi Dr
Douglas Kivoi, politolog z Uniwersytetu w Mombasa.
Uamsho i inni zwolennicy niepodległości uważają, że Zanzibarowi byłoby
lepiej bez tej historycznie narzuconej zwierzchności Dodomy. Rzecz jednak w
tym, że Zanzibar ma już sporą dozę niepodległości i od 1980 wybiera swoje
własne władze. Od 2010 archipelagiem rządzi Rząd Jedności Narodowej (Government
of National Unity), złożony z Chama Cha Mapinduzi (CCM), partii związanej z
rządem w Tanzanii, i lokalnej, pro-arabskiej partii Civic United Front (CUF). CUF
była dotychczas w opozycji i jako jedyna poruszała temat niepodległości. Teraz,
od kiedy jest w rządzie, ma związane ręce i wielu wyborców na Zanzibarze uważa,
że partia zaprzedała się i nie reprezentuje już interesów muzułmańsko-arabskiej
większości.
W tę właśnie próżnię polityczną wkradło sie Uamsho. „Większość zwolenników
Uamsho i innych takich grup nie należy do nich dlatego, że tak bardzo wierzą w
niepodległość. To jest dla nich ujście dla frustracji, spowodowanych biedą,
bezrobociem. „Tu naprawdę nie ma innych opcji,” mówi Ali Al Nasor, dziennikarz
i komentator polityczny mieszkający na Zanzibarze. Uamsho z kolei, zdaje się
oportunistycznie wykorzystywać kwestię niepodległości do budowania własnej
popularności. Organizacja działa od 2001 roku, ale dopiero od nieco ponad roku lobbuje
za niepodległością. I dopiero od maja tego roku, kiedy to w wyniku zamieszek
spłonęło pięć kościołów na wyspie, jest o nich głośno.
Nie do końca wiadomo, jakimi celami, poza budowaniem bazy popularności,
kieruje się Uamsho i do czego chce tę popularność wykorzystać. Sama organizacja
utrzymuje, że nie jest niczym więcej niż islamską organizacją charytatywną,
dążącą do przywrócenia islamskiej większości ich praw. Proszeni o konkretne
przykłady praw, liderzy Uamsho odpowiadają wymijająco. Wiadomo tylko, że chcą
ograniczenia kontaktów młodzieży z turystami, którzy piją, biorą narkotyki i
„oddają się homoseksualnym czynnościom”. Zaprzeczają jakoby Uamsho miało
jakikolwiek związek z zagranicznymi islamistycznymi organizacjami, takimi jak
somalijski al Shabab czy al Kaida. A mimo to w ich biurze, małym parterowym
pokoju przy jednej z krętych uliczek historycznego Stone Town, na korkowej
tablicy dumnie powiewa mały wycinek z gazety, którego nagłówek krzyczy: „Uamsho
gratuluje zwycięstwa partii Hezbollah!”
Trudno nie zauważyć podobieństw pomiędzy celami i metodami Uamsho a ich
odpowiednikami w Kenii i Somali. Kenią od paru miesięcy regularnie wstrząsają
wybuchy bombowe, za które najprawdopodobniej odpowiedzialna jest Mombasa Republican
Council (MRC) – islamistyczna organizacja, której celem jest odłączenie
Mombassy i 10-milowego pasa wzdłuż całego wybrzeża od Kenii. Podobnie jak
Uamsho na Zanzibarze, MRC twierdzi, że chrześcijańsko-afrykański rząd celowo
ignoruje i marginalizuje arabsko-islamistyczną społeczność na wybrzeżu. Związki
MRC z al Shabab, terrorystyczną organizacją, która przez lata trzymała w ryzach
Somalię, są udokumentowane, tak jak i związki al Shabab z al Kaidą. Al Shabab,
który coraz skuteczniej wypierany jest Somali przez zjednoczone siły Unii
Afrykańskiej i Kenii, na gwałt musi szukać innych bezpiecznych baz i
sprzymierzeńców. Nie trzeba za bardzo wytężać wyobraźni, żeby przyznać, że
Zanzibar ogarnięty niepodległościową gorączką byłby dla nich przyjaznym portem.
Związki Uamsho z al Shabab i al Kaida pozostają na razie w sferze domysłów.
Uamsho jest enigmatyczną, organizacją nową w tej religijno-etniczno-politycznej
grze. Być może oni sami do końca nie wiedzą, czego chcą. Przywódcy Uamsho
odżegnują się od polityki i zapewniają, że nigdy nie staną się partią
polityczną. Jako że ich popularność zbudowana jest właśnie na rozczarowaniu
mieszkańców Zanzibaru polityką, takie stwierdzenia są zrozumiałe. Dr Kivoi z
Uniwersytetu w Mombasie przewiduje jednak, że jeśli Uamsho nie zdefiniuje
swoich celów i nie zorganizuje się jak partia, to nie ma szansy na polityczne
przetrwanie. „Jeśli Uamsho nie zorganizuje się politycznie i będzie wciąż
używać przemocy do osiągnięcia swoich celów, prędzej czy później zostanie
zniszczone.” Według niego, sami Zanzibarczycy odsuną się od nich, kiedy
turyści, przestraszeni zamieszkami, przestaną przyjeżdżać na wyspy.
Jeśli jednak Uamsho zorganizuje się Dr Kivoi przewiduje, że mogą oni
któregoś dnia rządzić Zanzibarem. Nie oznacza to secesji archipelagu. Analitycy
są zgodni, że ani rząd Tanzanii, ani społeczność międzynarodowa nie dopuści do
tego. A Zanzibarczycy nie są na tyle zdeterminowani, aby chwycić za broń w imię
wolności. Bo tak naprawdę to, czego im potrzeba to nie ulotna idea tylko konkrety,
takie jak praca, edukacja, infrastruktura i opieka zdrowotna. Czy Uamsho jest
to w stanie zapewnić, jeśli dojdzie do władzy? Trudno przewidzieć, być może. Łatwiej
jednak sobie natomiast wyobrazić, że Uamsho, tak jak większość afrykańskich
polityków, zamiast iść ciernistą drogą postępu, wybierze łatwiejszą ścieżkę religijnego
i etnicznego populizmu.