poniedziałek, 26 listopada 2012

Kolejna ofiara al-Kaidy?


Baśniowe plaże, tropikalne słońce, zapach przypraw i palmy. To Zanzibar. Bieda, konflikt religijny i potencjalna wojna secesyjna to też Zanzibar, ale ten mniej znany. Ataki na kościoły w maju tego roku i zamieszki z ostatnich paru tygodni, za które rząd odpowiedzialnością obarcza islamską secesjonistyczną grupę Uamsho przybliżyły opinii publicznej również ciemną stronę tej słonecznej wyspy. Obserwatorzy obawiają się, że niepokoje na Zanzibarze są kolejnym rozdziałem w konflikcie obejmującym już Somalię i Kenię.

Muzułmańska społeczność archipelagu czterech wysp u wybrzeży Tanzanii potocznie zwanych, od największej z nich, Zanzibarem, ma dość wyzysku. Mieszkańcy archipelagu, których znakomita większość jest arabskiego pochodzenia i wyznaje Islam, czują się marginalizowani przez władze chrześcijańskiej Tanzanii, z która Zanzibar związany jest Unią.

W ramach tej federacji, Zanzibar ma sporą autonomię, własny rząd, sądownictwo i parlament. Ale przywódcy ruchu secesyjnego mówią, że ten układ być może jest dobry na papierze, ale w rzeczywistości związek Zanzibaru i Tanzanii jest oparty na nierówności i wyzysku. Sheik Abdullah Said, sekretarz separatystycznej grupy Uamsho porównuje sytuację do toksycznego małżeństwa. „Jeśli Twój mąż bije Cię, a kiedy Ty żądasz rozwodu, mówi ‘jutro będę dla Ciebie dobry’, to czy Ty zgadzasz się z nim pozostać?” pyta retorycznie. „Na pewno nie,” sam sobie odpowiada.

Zwolennicy Uamsho (co w języku swahili oznacza „Przebudzenie”), islamistycznej organizacji charytatywnej która podjęła sztandar secesji, żądają całkowitej niepodległości. Jak mówią, związek z Tanzanią nie daje im żadnych korzyści a tylko przysparza kłopotów. Twierdzą, że chrześcijański rząd na wybrzeżu chce zniszczyć islamska kulturę wysp. Obarczają Tanzanie też winą za biedę i bezrobocie. Według Uamsho, przybysze z Tanzanii zabierają Zanzibarczykom miejsca pracy, a tworzenie nowych jest trudne przez podwójny system podatkowy, według którego podatki trzeba płacić i rządowi na Zanzibarze i w stolicy kraju, Dodomie. 

Lodi, 36-letni elektryk, obecnie bezrobotny, i tak jak inni mężczyźni pijący kawę i palący marihuanę na skwerze w Stone Town, chciałby powrotu do czasów przed-federacyjnej świetności Zanzibaru. „Co nam dała ta cała Unia?,” pyta. „Ja nie widzę żeby cokolwiek się zmieniało na lepsze. Na maksa, potrzebna nam niepodległość już teraz.”

Lodi i inni mieszkańcy, wspominają czasy, kiedy Zanzibar był dumnym i niepodległym sułtanatem. Jego potęga, zbudowana na lukratywnym handlu niewolnikami, rozciągała się daleko w głąb afrykańskiego wybrzeża. Kres świetności Sułtanatu Zanzibarskiego nadszedł wraz z zakazem handlu niewolnikami forsowanym przez Wielką Brytanię od połowy 19. wieku. Sułtanat najpierw stracił swoje terytoria nadbrzeżne na rzecz niemieckiej kolonii Tanganiki, a następnie i własną niepodległość w wyniku najkrótszego udokumentowanego konfliktu międzynarodowego, 38-minutowej wojny angielsko-zanzibarskiej, toczonej od 09:02 do 09:40 w sierpniu 1896 roku.

Wielka Brytania przywróciła niepodległość sułtanatowi w 1963 roku, ale już w rok później sułtan został obalony w wyniku zamachu, opisanego zresztą przez Ryszarda Kapuścinskiego w Hebanie. Nowy przywódca, Abeid Karume, nie czuł się u władzy pewnie i aby zapewnić sobie polityczne przetrwanie, zwrócił się z prośbą o pomoc do wizjonerskiego prezydenta ówczesnej Tanganiki, Juliusza Nyerere. Ten socjalistyczny przywódca, obawiając się, że rewolucjonistyczny Zanzibar będzie zagrażał stabilności Tanganiki, z chęcią zagwarantował Karumemu polityczne przetrwanie, w zamian za fuzję obu terytoriów. „To było małżeństwo z rozsądku. Można powiedzieć, że Unia została zrodzona ze strachu”, mówi Dr Douglas Kivoi, politolog z Uniwersytetu w Mombasa.

Uamsho i inni zwolennicy niepodległości uważają, że Zanzibarowi byłoby lepiej bez tej historycznie narzuconej zwierzchności Dodomy. Rzecz jednak w tym, że Zanzibar ma już sporą dozę niepodległości i od 1980 wybiera swoje własne władze. Od 2010 archipelagiem rządzi Rząd Jedności Narodowej (Government of National Unity), złożony z Chama Cha Mapinduzi (CCM), partii związanej z rządem w Tanzanii, i lokalnej, pro-arabskiej partii Civic United Front (CUF). CUF była dotychczas w opozycji i jako jedyna poruszała temat niepodległości. Teraz, od kiedy jest w rządzie, ma związane ręce i wielu wyborców na Zanzibarze uważa, że partia zaprzedała się i nie reprezentuje już interesów muzułmańsko-arabskiej większości.

W tę właśnie próżnię polityczną wkradło sie Uamsho. „Większość zwolenników Uamsho i innych takich grup nie należy do nich dlatego, że tak bardzo wierzą w niepodległość. To jest dla nich ujście dla frustracji, spowodowanych biedą, bezrobociem. „Tu naprawdę nie ma innych opcji,” mówi Ali Al Nasor, dziennikarz i komentator polityczny mieszkający na Zanzibarze. Uamsho z kolei, zdaje się oportunistycznie wykorzystywać kwestię niepodległości do budowania własnej popularności. Organizacja działa od 2001 roku, ale dopiero od nieco ponad roku lobbuje za niepodległością. I dopiero od maja tego roku, kiedy to w wyniku zamieszek spłonęło pięć kościołów na wyspie, jest o nich głośno.

Nie do końca wiadomo, jakimi celami, poza budowaniem bazy popularności, kieruje się Uamsho i do czego chce tę popularność wykorzystać. Sama organizacja utrzymuje, że nie jest niczym więcej niż islamską organizacją charytatywną, dążącą do przywrócenia islamskiej większości ich praw. Proszeni o konkretne przykłady praw, liderzy Uamsho odpowiadają wymijająco. Wiadomo tylko, że chcą ograniczenia kontaktów młodzieży z turystami, którzy piją, biorą narkotyki i „oddają się homoseksualnym czynnościom”. Zaprzeczają jakoby Uamsho miało jakikolwiek związek z zagranicznymi islamistycznymi organizacjami, takimi jak somalijski al Shabab czy al Kaida. A mimo to w ich biurze, małym parterowym pokoju przy jednej z krętych uliczek historycznego Stone Town, na korkowej tablicy dumnie powiewa mały wycinek z gazety, którego nagłówek krzyczy: „Uamsho gratuluje zwycięstwa partii Hezbollah!”

Trudno nie zauważyć podobieństw pomiędzy celami i metodami Uamsho a ich odpowiednikami w Kenii i Somali. Kenią od paru miesięcy regularnie wstrząsają wybuchy bombowe, za które najprawdopodobniej odpowiedzialna jest Mombasa Republican Council (MRC) – islamistyczna organizacja, której celem jest odłączenie Mombassy i 10-milowego pasa wzdłuż całego wybrzeża od Kenii. Podobnie jak Uamsho na Zanzibarze, MRC twierdzi, że chrześcijańsko-afrykański rząd celowo ignoruje i marginalizuje arabsko-islamistyczną społeczność na wybrzeżu. Związki MRC z al Shabab, terrorystyczną organizacją, która przez lata trzymała w ryzach Somalię, są udokumentowane, tak jak i związki al Shabab z al Kaidą. Al Shabab, który coraz skuteczniej wypierany jest Somali przez zjednoczone siły Unii Afrykańskiej i Kenii, na gwałt musi szukać innych bezpiecznych baz i sprzymierzeńców. Nie trzeba za bardzo wytężać wyobraźni, żeby przyznać, że Zanzibar ogarnięty niepodległościową gorączką byłby dla nich przyjaznym portem.

Związki Uamsho z al Shabab i al Kaida pozostają na razie w sferze domysłów. Uamsho jest enigmatyczną, organizacją nową w tej religijno-etniczno-politycznej grze. Być może oni sami do końca nie wiedzą, czego chcą. Przywódcy Uamsho odżegnują się od polityki i zapewniają, że nigdy nie staną się partią polityczną. Jako że ich popularność zbudowana jest właśnie na rozczarowaniu mieszkańców Zanzibaru polityką, takie stwierdzenia są zrozumiałe. Dr Kivoi z Uniwersytetu w Mombasie przewiduje jednak, że jeśli Uamsho nie zdefiniuje swoich celów i nie zorganizuje się jak partia, to nie ma szansy na polityczne przetrwanie. „Jeśli Uamsho nie zorganizuje się politycznie i będzie wciąż używać przemocy do osiągnięcia swoich celów, prędzej czy później zostanie zniszczone.” Według niego, sami Zanzibarczycy odsuną się od nich, kiedy turyści, przestraszeni zamieszkami, przestaną przyjeżdżać na wyspy.

Jeśli jednak Uamsho zorganizuje się Dr Kivoi przewiduje, że mogą oni któregoś dnia rządzić Zanzibarem. Nie oznacza to secesji archipelagu. Analitycy są zgodni, że ani rząd Tanzanii, ani społeczność międzynarodowa nie dopuści do tego. A Zanzibarczycy nie są na tyle zdeterminowani, aby chwycić za broń w imię wolności. Bo tak naprawdę to, czego im potrzeba to nie ulotna idea tylko konkrety, takie jak praca, edukacja, infrastruktura i opieka zdrowotna. Czy Uamsho jest to w stanie zapewnić, jeśli dojdzie do władzy? Trudno przewidzieć, być może. Łatwiej jednak sobie natomiast wyobrazić, że Uamsho, tak jak większość afrykańskich polityków, zamiast iść ciernistą drogą postępu, wybierze łatwiejszą ścieżkę religijnego i etnicznego populizmu. 

środa, 1 sierpnia 2012

Najszybsi na świecie

Zainteresowanych Kenijska lekkoatletyką i sekretem najszybszych długodystansowców świata, odsyłyam do mojego artykułu w Global Post, który można znaleźć tutaj

Fot. Nichole Sobecki
Hopeful young runner training at Iten Camp


poniedziałek, 9 lipca 2012

Udręka, ekstaza... i znów udręka: Sudan Południowy w pierwsze urodziny

Dziś mija pierwsza rocznica uzyskania niepodległości przez Sudan Południowy. Niepodległości wyczekiwanej i wywalczanej przez prawie 40 krwawych lat, podczas których południe Sudanu próbowało zrzucić autorytarne jarzmo Chartumu. Rok temu, 9 lipca 2011, w pierwszy dzień tak upragnionej niepodległości entuzjazm Sudańczyków Południowych nie znał granic i nikt nie wątpił, że we własnym kraju to może już być tylko lepiej. Teraz, po roku suwerenności, wygląda raczej na to że gorzej być nie może, bo Sudan Południowy tonie w długach, krwi i zwątpieniu. 

Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Narodziny nowego kraju, tak jak narodziny nowego dziecka, to ból, pot i łzy, ale przede wszystkim wielka radość, mówili mieszkańcy stolicy kraju Dżuby, którzy dokładnie rok temu, na wiele godzin przed świtem zbierali się na placu przed mauzoleum rebelianckiego przywódcy walki o wolność Johna Garang, gdzie miały się odbyć uroczystości uzyskania niepodległości. Ale mało kto spodziewał się, że rok po tym wydarzeniu powodów do radości będzie tak mało, a kłopoty z tym rocznym enfant terrible tak ogromne. 


Juba, 9 stycznia 2011. Sudańczycy czekają o świcie,
 aby zagłosować w referendum niepodległościowym. Fot. BS
Sudańczycy z południa odczuwają należną dumę i satysfakcję z uzyskania niepodległości, bo w warstwie symbolicznej było to niewątpliwie wielkie zwycięstwo. Wojna domowa w Sudanie była jedną z najdłuższych w historii kontynentu (1956-1972 i 1983-2005) i pochłonęła ponad 2 miliony ofiar, nie licząc wielu milionów wysiedlonych i pozbawionych możliwości normalnego życia we własnym kraju. Mimo przewagi militarnej Chartumu, uzbrojonego w bombowce, za które płacił ropą pozyskiwaną z udręczonego południa, rebelianci z Sudan People's Liberation Army (SPLA) wywalczyli w 2005 roku od władz Sudanu zgodę na secesję, która oderwała od Sudanu terytorium wielkości Francji, jak również dała nowemu państwu kontrolę nad większością pól naftowych dawnego państwa.

Jednakże, oprócz satysfakcji, niepodległość miała przynieść dwie wymierne korzyści: pokój i postęp materialny. Żaden z tych celów nie został na razie osiągnięty i nic nie wskazuje na to, że są one w zasiegu ręki. Pokój zakłócany jest przez walki pomiędzy żołnierzami północy i południa, którzy ścierają się przy granicy, jak i pomiędzy różnymi plemiennymi partyzantkami, które nie zostały spacyfikowane przez rząd po nominalnym zakończeniu konfliktu w 2005 roku. Formacje te wykorzystują polityczną próżnię aby się wzbogacić kosztem innych plemion. Dobrobyt zaś jest niemożliwy, odkąd jedyne źródło dochodu, ropa, zostało odcięte. Po kolei.

W maju zeszłego roku armia północnego Sudanu najechała graniczny region Abyei, w którym zgodnie z postanowieniami traktatu pokojowego z 2005 miało odbyć się referendum, określające komu przypadnie ta roponośna prowincja. Sudan Południowy nie odpowiedział zbrojnie, oddając spór pod międzynarodowy arbitraż, który wyciszył walki, ale jak na razie nie rozwiązał problemu, między innymi tego co zrobić z ponad 110 000 wypędzonymi w wyniku walk. W tym roku w kwietniu po nalotach sudańskich bombowców na wioski i instalacje ropne na terytorium południowego Sudanu, władze w Dżubie straciły cierpliwość i odpowiedziały okupacją największego północnego pola naftowego, Heglig. Sudan oskarża Sudan Południowy o wspieranie rebeliantów walczących z Chartumem w prowincjach Nuba Mountains i Blue Nile, a Sudan Południowy oskarża Sudan o naloty na bezbronną ludność cywilną.
Oprócz walk pomiędzy dwiema regularnymi armiami, ludność na północy musi także wystrzegać się nieregularnych wojsk milicji plemiennych, które najeżdżają wioski innych plemion aby je zastraszyć a także porwać bydło, majątek, a czasem i kobiety i dzieci. Armia Sudanu Południowego próbuje pacyfikować rejony, gdzie partyzanci są aktywni, ale – jako że rebeliantów w buszu nie łatwo jest złapać – często pacyfikuje tylko Bogu ducha winną ludność, której jedyną przewiną jest tożsamość plemienna z rebeliantami. Podczas jednego z najkrwawszych takich najazdów, w styczniu tego roku, w regionie miasta Pibor w Jonglei, wojownicy z plemienia Lou Nuer zabili 1130 członków plamienia Murle, w odwecie za atak wojowników Murle, którzy zabili 600 osób w grudniu. Rząd, który składa się głównie z członków plemienia Nuer, zaprzecza że ta masakra miała miejsce.
 
Juba, 9 stycznia 2011. Taniec z flagą nowego państwa. Fot. BS
Ludność w Sudanie Południowym żyje w strachu przed armią sudańską, armią własną, armią sąsiedniego plemienia a także przed Bożą Armią Josepha Kony'ego (LRA), która terroryzuje południowy zachód kraju. Ale przede wszystkim w strachu przed biedą, z którą rząd nie może sobie za nic poradzić.

W wyniku podziału Sudanu, Sudan Południowy uzyskał kontrolę nad lwią częścią złóż ropy i przejął zyski z produkcji 500 000 baryłek dziennie. Co prawda analitycy ostrzegali, że gospodarka oparta na jednym tylko źródle dochodu nie będzie stabilna, ale wyglądało na to, że – przynajmniej na krótką metę – ropa pomoże Sudanowi Południowemu sfinansować najpilniejsze potrzeby, takie jak budowa infrastruktury i systemu choć najbardziej bazowych świadczeń społecznych. 

A potrzeby były bardzo pilne. Szacuje się, że w całym Sudanie Południowym, dla przypomnienia – wielkości Francji, znajduje się nie więcej niż 100 kilometrów dróg asfaltowych. Ani jedno miasto nie ma kanalizacji ani bieżącej wody, ludność zdana jest na studnie kopane przez organizacje międzynarodowe albo beczkowozy w miastach. Sieć elektryczna istnieje tylko w czterech miastach i dostarcza prądu tylko przez parę godzin na dobę. Trudno wyobrazić sobie prywatną działalność gospodarczą na większą skalę w takich warunkach. I rzeczywiście, większość Sudańczyków Południowych pozostaje bez stałej pracy, utrzymując się z małych poletek lub tego co rozdadzą organizacje międzynarodowe. Szacują  one, że w tym roku 5 z 9 milionów ludzi będzie potrzebowało pomocy żywnościowej. Niewielki odsetek szczęśliwców pracuje w sektorze publicznym – ale jest tych synekur zbyt mało, by były podstawą podstawą dochodu społeczeństwa a zarazem zbyt wiele, by mały budżet Sudanu Południowego wytrzymał to na dłuższą metę.

Zwłaszcza że budżet na nowy rok został uszczuplony o niemal połowę odkąd ropa przestała płynąć w kwietniu w wyniku zatargu z Sudanem. Bo choć Sudan Południowy ma większość złóż ropopnośnych, to Sudan ma jedyny port, z którego tę ropę można eksportować, jak również jedyne rafinerie, gdzie można ją przetwarzać. Aby powetować sobie stratę surowca, Sudan podniósł opłaty tranzytowe (do $30 za baryłkę zamiast zwyczajowych $1 – $3). Kiedy Sudan Południowy odmówił płacenia myta, Sudan zarekwirował jeden z transportów w swoim porcie. W odwecie Sudan zaprzestał produkcji w ogóle pogrążając oba kraje w chaosie gospodarczym. W maju inflacja w Sudanie Południowym sięgnęła 80%. Bank Światowy ocenia że liczba osób żyjących poniżej granicy ubóstwa podskoczy z 50% dziewięciomilionowej populacji do 80% w przyszłym roku. Skąd rząd ma wziąć pieniądze na budżet uszczuplony nawet o połowę, nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że te pieniądze nie pójdą na rozwój infrastruktury, a zostaną przejedzone przez pensje urzędników i armii (40% pierwotnego budżetu), albo zostaną roztrwonione przez korupcję – w czerwcu prezydent Sudanu Południowego Salva Kiir Mayardit wysłał list otwarty do urzędników z uprzejmą prośbą o zwrot 4 miliardów dolarów, które „zawieruszyły się” przez ostatni rok.

W zeszłym roku nawet najwięksi sceptycy mieli nadzieję, że tym razem się uda, że Sudan Południowy, po trudnych początkach, wyrośnie na szczęśliwe, zasobne i silne państwo. W końcu, przy narodzinach wróżki dały mu trzy dobre dary: ropę, wszechstronne poparcie międzynarodowe i jeden silny rząd uwielbiany za rolę jaką odegrał podczas wojny. Teraz nawet najwięksi optymiści martwią się co dalej, zwłaszcza kiedy skończą się pieniądze na żołd. Dwie opcje są prawdopodobne: albo Sudan pogrąży się w nowej wojnie domowej, albo udręczony biedą będzie cicho konał i pogrążał się w marazmie. Żadna z tych opcji nie wróży poprawy losu Sudańczyków, którzy naprawdę po tylko latach udręki zasłużyli na więcej.

wtorek, 6 marca 2012

Stary człowiek też może


W Senegalu zakończyła się pierwsza tura wyborów, w których 85-letni prezydent Abdoulaye Wade stara sie o reelekcje na trzecią kadencje, mimo że konstytucja określa limit kadencji na dwie. Nie jest to pierwszy raz, kiedy sędziwy afrykański przywodca nie może rozstać się z prezydenckim fotelem i władzą. Prawdopodobnie, jak zwykle, wyborcy będą go do tego musieli zmusić.

Senegal uważany jest za jedną z nielicznych stabilnych i liberalnych demokracji w Afryce. Jest to jedyne państwo w Afryce Zachodniej, gdzie władza przechodziła z rąk do rąk tylko w wyniku wyborów, a nie zamachów stanu czy puczy wojskowych. Wygląda jednak na to, że to chwalebne dziedzictwo może zostać zaprzepaszczone przez obecnego prezydenta, Abdoulaye Wade.

 "Ja jestem prezydentem i ojcem narodu. Tego własnie nie potrafią zrozumieć Europejczycy", broni sie 85-letni prezydent. Wade jest prezydentem od 2000 roku i służył już przez dwie kadencje, pięcioletnią i siedmioletnią. Według niego, doświadczenie i sędziwy wiek to jego atuty, które znaczą wiecej niż jego wczesniejsze obietnice,  że nie będzie sie starał o reelekcje.

Innego zdania zdają sie być sami Senegalcycy. Dzisiejsze wyniki pierwszej tury wyborów wyborów dają co prawda Wade'mu 8-punktowe prowadzenie nad kandydatem opozycji, byłym premierem Macky Sallem, ale w drugiej turze obecny prezydent ma małe szanse na zwycięstwo. Podczas pierwszej tury opozycja była podzielona pomiedzy 14 kandydatów, którzy najprawdopodobniej zjednoczą się za Sallem w drugiej turze wyborów przewidzianej na 25. marca. Opozycja już zapowiada, że nie uzna wynikow wyborów, jeśli Wade ostanie ogłoszony zwyciezcą.

Może to oznaczać zamieszki, a nawet wojnę domową, na wzór tej, która rozpętała się w grudniu 2010 na Wybrzeżu Kości Słoniowej po tym jak Alassane Ouattara nie uznał wynikow wyborów, które dawały zwycięstwo ówczesnemu prezydentowi Laurentowi Gbagbo. ONZ, Unia Afrykańska i większość państw oprócz Angolii i Libanu poparły roszczenia Outtary, ale Gbagbo odmówil dymisji, co rozpoczęło wielomiesięczne starcia, w których zginelo około 2,000 ludzi. Dopiero interwencja francuskich sił specjalnych i schwytanie Gbagbo w kwietniu 2011 położyło kres anarchii. Gbagbo siedzi obecnie w więzieniu na przedmiesciach Hagi, oczekując na proces przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym (ICC).

Scenariusz z Wybrzeża Kości Słoniowej, kiedy demokratycznie wybrany przywodca przeważa nad przywodcą zasiedzialym, jest stosunkowo rzadki. Afryka miała, i wciaż ma, wyjątkowo wielu takich przywodców, którzy nie chcieli oddać władzy po końcu swoich kadencji. Często byli to pierwsi post-kolonialni prezydenci, którzy wywalczywszy wolność dla swoich krajów uznali, że zwycięstwo nad kolonialistami daje im prawo rządzić niezależnie od decyzji vox populi. Rzadko ustępowali z własnej woli, częściej byli odpychani od władzy przez pucze woskowe. Tak było w przypadku prezydenta Ghany, Kwame Nkrumaha, który jako pierwszy ogłosił się "Prezydentem na Zawsze", prezydenta Czadu François Tombalbaye, "Ojca Narodu i Zbawcy Ludu" Mobutu Sese Seko w Zairze, czy samozwańczego cesarza Republiki Środkowej Afryki, Jean-Bédel Bokassy.

Pomnik Renesansu czy Głupoty?
Bardzo rzadko też takie autrorytarne rządy jednostki wychodziły na dobre ich krajom. Nawet dobrze zapowiadający się przywodcy, tacy jak obecny ugandyjski prezydent Yoweri Museveni, czy Felix Houphouët-Boigny, przywodca Wybrzeża Kości Słoniowej do 1993 roku, którzy na początku swoich rządow wiele dobrego uczynili dla swoich krajów, z wiekiem tracili swoje polityczne zdolnosci i rozeznanie obstając przy przestarzałych rozwiązaniach, które powoli rujnowały ich kraj. Inni, tacy jak Mobutu czy Bokassa, mieli od początku tylko własne wzbogacenie się na względzie doprowadzając swoje kraje do ruiny w ekspresowym tempie.

Rządów Abdoulaye Wade, chociaż przy takich porównanaich nie wypadają najgorzej, nie można też uznać za wzorowe. Opozycja zarzuca mu ograniczanie wolności prasy i swobód obywatelskich, jak również korupcję i nepotyzm. W jednym z głośniejszych skandali Wade podarował przedstawicielowi MFW podczas obiadu "prezent pożegnalny", który okazał się torbą zawierajacą $200,000. Prezydent zdaje się też namaszczać swojego syna, Karima, na swojego nastepcę obsadząjac go na kluczowych ministerialnych stanowiskach. Międzynarodową "slawę" Wade zyskał jednak dopiero po tym, kiedy zarządził budowę niemal 50-metrowego "Pomnika Renesansu Afrykańskiego", kosztującego 27 milionów dolarów, utrzymanego w stylu socrealistycznym i zbudowanego przez północnokoreańskich robotników. Dodatkowo prezydent zażyczył sobie 35% zysków ze sprzedaży biletów, które trzeba kupic, by obejrzec ten cud z brązu. W końcu, jak prezydent sam utrzymuje, ten pomysł z pomnikiem był jego.

Wszystko wskazuje na to, że Wade przegra obecne wybory. Jeśli uzna się za pokonanego i odejdzie z godnościa, ma jeszcze szansę zapisać się w historii Sengalu jako dobry przywódca. Jeśli będzie próbowal sfałszowac wyniki wyborów i utrzymać sie przy władzy za wszelką cenę, prawdopodobnie skończy tak jak Gbagbo z Wybrzeża Kości Słoniowej - opuszczony przez wszystkich i przed trybunałem. Czasy starych dyktatorów zdają się powoli odchodzić w przeszłość, i chociaż niektórzy z nich, tacy jak syryjski Assad, Robert Mugabe z Zimbabwe, czy Omara al-Baszir w Sudanie, wciąż resztką sił utrzymują sie u władzy, jest ich z każdą - nie tylko Arabską - wiosną coraz mniej.

czwartek, 23 lutego 2012

Konferencja na szczycie


W Somalii skończył się głód, podczas którego ponad 2 miliony ludzi potrzebowały międzynarodowej pomocy, i którzy obserwatorzy okreslili jako najgorszy od 60 lat, ale to w żadnym wypadku nie oznacza końca kłopotów tego pustynnego państwa z Rogu Afryki. Piraci, uchodźcy, al-Kaida, obca interwencja i brak efektywnego rządu to tylko niektóre z wyzwań, które należy pokonać zanim Somalijczycy bedą mogli mieć państwo z prawdziwego zdarzenia.

W Londynie rozpoczęła się dziś jednodniowa konferencja poświęcona przyszłosci Somalii. Bierze w niej udział ponad czterdziestu reprezentantow zainteresowanych krajow i organizacji miedzy- i pozarządowych (NGO), miedzy innymi amerykańska sekretarz stanu Hillary Clinton, sekretarz generalny ONZ Ban Ki-Moon, etiopski przywodca Meles Zenawi, oraz somalijski premier, Abdiweli Mohamed Ali.

Rybak czy Pirat?
Fot. REUTERS
Będą oni dyskutować o tym jak skoordynować działania mające na celu ograniczenie zagrożenia terroryzmem płynace z ognisk al Kaidy w tym kraju i uporać się z piratami napadającymi na statki przemierzające ważny szlak handlowy na Oceanie Indyjskim u wybrzeży Somalii.  Organizatorzy konferencji zastrzegają, że po jednodniowej konferencji nie należy spodziewac się cudownych rozwiązań, a raczej wzbudzenia zainteresowania losem Somalii i koordynacji rozproszonych dzialań rożnych państw i instytucji działających na rzecz tego pustynnego kraju.

Sceptycy obawiają sie, że konferencja nie będzie niczym więcej niż tylko kolejnym prożnym spotkaniem na szczycie, którego zalecenia zostaną zapomniane następnego dnia. Podkreślają oni, że nie można rozwiązać problemów Somalii, jeśli nie poruszone zostaną zagadnienia braku efektywnego rządu centralnego i klanowej natury polityki w Somalii.

Od kiedy w 1991 obalony został rząd Siada Barre, Somalia pozostaje w stanie mniejszej lub większej anarchii. O władzę walczą tam watażkowie przewodzący skłóconym klanom, Tymczasowy Rząd Federalny Somalii, który ma poparcie międzynarodowe, ale kontroluje tylko znikomą część terrytorium i al-Shabab, islamistyczna organizacja mająca związki z al Kaidą. Szacuje się, że w wyniku walk i głodu zginęło w tym czasie ponad milion ludzi.

Dzisiejsza konferencja jest tylko jedną z wielu inicjatyw jakie światowe mocarstwa podejmują w celu stabilizacji sytuacji w Somalii. W 1993 Stany Zjednoczone spróbowały rozwiązania militarnego, nazwanego operacja ''Przywrócić Nadzieję''. O ile niektóre z zamierzeń operacji, takie jak ubezpieczenie kanałów dystrybucji pomocy międzynarodowej, zostały osiagnięte, straty które odniosły wojska amerykańskie - uwiecznione w nagrodzonym oskarami filmie Ridleya Scotta Blackhawk Down - zniechęciły Stany Zjednoczone do zbrojnych interwencji w sprawy Somalii i pozostawily kraj na łasce wojujących watażków.

Obecnie sytuację usiłują opanować trzy różne obce armie. Wojska Unii Afrykańskiej (AU) od pięciu lat próbują przejąć kontrolę nad terrytorium Somalii, ale dopiero w zeszłym roku udało im się zapanować nad stolicą, Mogadiszu i oddać ją pod kontrolę Rządu Tymczasowego. W środę, Unia Afrykańska zwiększyła ten kontyngent z 12,000 do 17,000 żołnierzy. Od południa wojska Kenii, próbują opanować sytuację na granicy i wyprzeć al Shabab. Z kolei od północnego-zachodu al Shabab jest naciskany przez wojska etiopskie, które nieoglądając się na działania międzynarodowe, same wkroczyły, aby ubezpieczyć swoją granicę.

Tak jak na lądzie problemem jest al Shabab, tak na morzu zniszczenie sieją piraci. Według BBC, obecnie przytrzymywanych jest 10 statków z 159 zakładnikami, a porwania kosztują światowych armatorów, ubezpieczycieli i rządy ponad 7 miliardów dolarów rocznie. Piraci zapuszczają się coraz dalej na wody międzynarodowe i porywają nie tylko statki handlowe, ale także turystów: w zeszłym roku piraci zaatakowali luksusowy resort u wybrzeży Kenii zabijając brytyjskiego biznesmena i porywając jego żonę.

Wielka Brytania pozwoliła statkom handlowym pływającym pod brytyjską banderą na uzbrojenie swojej załogi w celu ochrony przed piratami. Wysłała także w rejon Zatoki Adeńskiej swoją flotę i elitarne jednostki Royal Marines, która ma ubezpieczać szlaki handlowe i ścigać piratów. Mimo początkowych sukcesów, takich jak schwytanie, w Walentynki, 13 piratów, analitycy są zgodni, że takie doraźne akcje nie rozwiążą probemów piractwa w Somalii.

Jedynym sposobem jest przywrócenie na wybrzeżu pokoju i rządów prawa, które dałoby młodym Somalijczykom szanse na normalne życie i uczciwy zarobek. Pokój i rozwój w Somalii zależy nie tylko od tego czy uda się poskromić al Shabab, ale też czy na wyzwolonych terenach uda sie sformować rząd, na który zgodziłyby się wszystkie klany. Jak dotąd takie próby kończą się niepowodzeniem, jako że watażkowie zdają sobie sprawę, że na wojnie można zarobić dużo więcej niż w czasie pokoju.

Konferencja w Londynie będzie sukcesem jeśli zwróci uwagę świata na Somalię i da nadzieję Somalijczykom na to, że zmiana jest możliwa. Jednak zmiana leży w ich rękach i żadne wysiłki międzynarodowe nie pomogą jeśli Somalijczycy nie będą mieli pomysłu na własne państwo. Na razie jedyny sukces odniosły te terytoria, takie jak Puntland i Somaliland, które odcieły się od zjednoczonej Somalii z jej zagraniczną pomocą i wojskami i same zadbały o swoje bezpieczeństwo. Dopoki w Somalii nie będzie siły zdojnej samemu walczyć o swoją wolność, nawet najgłośniejsze konferencje nic nie zdziałają.

O mnie

Moje zdjęcie
I'm a graduate of politics and African Affairs, a freelance writer and film-maker, currently based and roving in East Africa.