Dziś mija pierwsza rocznica uzyskania niepodległości przez Sudan Południowy. Niepodległości wyczekiwanej i wywalczanej przez prawie 40 krwawych lat, podczas których południe Sudanu próbowało zrzucić autorytarne jarzmo Chartumu. Rok temu, 9 lipca 2011, w pierwszy dzień tak upragnionej niepodległości entuzjazm Sudańczyków Południowych nie znał granic i nikt nie wątpił, że we własnym kraju to może już być tylko lepiej. Teraz, po roku suwerenności, wygląda raczej na to że gorzej być nie może, bo Sudan Południowy tonie w długach, krwi i zwątpieniu.
Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Narodziny nowego kraju, tak jak
narodziny nowego dziecka, to ból, pot i łzy, ale przede wszystkim wielka radość,
mówili mieszkańcy stolicy kraju Dżuby, którzy dokładnie rok temu, na wiele
godzin przed świtem zbierali się na placu przed mauzoleum rebelianckiego
przywódcy walki o wolność Johna Garang, gdzie miały się odbyć uroczystości
uzyskania niepodległości. Ale mało kto spodziewał się, że rok po tym wydarzeniu
powodów do radości będzie tak mało, a kłopoty z tym rocznym enfant terrible tak ogromne.
![]() |
Juba, 9 stycznia 2011. Sudańczycy czekają o świcie, aby zagłosować w referendum niepodległościowym. Fot. BS |
Sudańczycy z południa odczuwają należną dumę i satysfakcję z
uzyskania niepodległości, bo w warstwie symbolicznej było to niewątpliwie
wielkie zwycięstwo. Wojna domowa w Sudanie była jedną z najdłuższych w historii
kontynentu (1956-1972 i 1983-2005) i pochłonęła ponad 2 miliony ofiar, nie licząc
wielu milionów wysiedlonych i pozbawionych możliwości normalnego życia we własnym
kraju. Mimo przewagi militarnej Chartumu, uzbrojonego w bombowce, za które płacił
ropą pozyskiwaną z udręczonego południa, rebelianci z Sudan People's Liberation
Army (SPLA) wywalczyli w 2005 roku od władz Sudanu zgodę na secesję, która
oderwała od Sudanu terytorium wielkości Francji, jak również dała nowemu państwu
kontrolę nad większością pól naftowych dawnego państwa.
Jednakże, oprócz satysfakcji, niepodległość miała przynieść dwie
wymierne korzyści: pokój i postęp materialny. Żaden z tych celów nie został na
razie osiągnięty i nic nie wskazuje na to, że są one w zasiegu ręki. Pokój zakłócany
jest przez walki pomiędzy żołnierzami północy
i południa, którzy ścierają się przy granicy, jak i pomiędzy różnymi
plemiennymi partyzantkami, które nie zostały spacyfikowane przez rząd po
nominalnym zakończeniu konfliktu w 2005 roku. Formacje te wykorzystują polityczną
próżnię aby się wzbogacić kosztem innych plemion. Dobrobyt zaś jest niemożliwy, odkąd
jedyne źródło dochodu, ropa, zostało odcięte. Po kolei.
W maju zeszłego roku armia północnego
Sudanu najechała graniczny region Abyei, w którym zgodnie z postanowieniami
traktatu pokojowego z 2005 miało odbyć się referendum, określające komu przypadnie ta roponośna prowincja. Sudan Południowy nie odpowiedział
zbrojnie, oddając spór pod międzynarodowy arbitraż, który wyciszył walki,
ale jak na razie nie rozwiązał problemu, między innymi tego co zrobić z ponad
110 000 wypędzonymi w wyniku walk. W tym roku w kwietniu po nalotach sudańskich
bombowców na wioski i instalacje ropne na terytorium południowego Sudanu, władze
w Dżubie straciły cierpliwość i odpowiedziały okupacją największego północnego
pola naftowego, Heglig. Sudan oskarża Sudan Południowy o wspieranie rebeliantów
walczących z Chartumem w prowincjach Nuba Mountains i Blue Nile, a Sudan Południowy
oskarża Sudan o naloty na bezbronną ludność cywilną.
Oprócz walk pomiędzy dwiema regularnymi armiami, ludność na północy
musi także wystrzegać się nieregularnych wojsk milicji plemiennych, które najeżdżają
wioski innych plemion aby je zastraszyć a także porwać bydło, majątek, a czasem
i kobiety i dzieci. Armia Sudanu Południowego próbuje pacyfikować rejony, gdzie
partyzanci są aktywni, ale – jako że rebeliantów w buszu nie łatwo jest złapać
– często pacyfikuje tylko Bogu ducha winną ludność, której jedyną przewiną jest
tożsamość plemienna z rebeliantami. Podczas jednego z najkrwawszych takich
najazdów, w styczniu tego roku, w regionie miasta Pibor w Jonglei, wojownicy z
plemienia Lou Nuer zabili 1130 członków plamienia Murle, w odwecie za atak
wojowników Murle, którzy zabili 600 osób w grudniu. Rząd, który składa się głównie
z członków plemienia Nuer, zaprzecza że ta masakra miała miejsce.
![]() |
Juba, 9 stycznia 2011. Taniec z flagą nowego państwa. Fot. BS |
Ludność w Sudanie Południowym żyje w strachu przed armią sudańską,
armią własną, armią sąsiedniego plemienia a także przed Bożą Armią Josepha
Kony'ego (LRA), która terroryzuje południowy zachód kraju. Ale przede wszystkim
w strachu przed biedą, z którą rząd nie może sobie za
nic poradzić.
W wyniku podziału Sudanu, Sudan Południowy uzyskał kontrolę nad
lwią częścią złóż ropy i przejął zyski z produkcji 500 000 baryłek dziennie. Co
prawda analitycy ostrzegali, że gospodarka oparta na jednym tylko źródle
dochodu nie będzie stabilna, ale wyglądało na to, że – przynajmniej na krótką
metę – ropa pomoże Sudanowi Południowemu sfinansować najpilniejsze potrzeby,
takie jak budowa infrastruktury i systemu choć najbardziej bazowych świadczeń
społecznych.
A potrzeby były bardzo pilne. Szacuje się, że w całym Sudanie Południowym,
dla przypomnienia – wielkości Francji, znajduje się nie więcej niż 100 kilometrów
dróg asfaltowych. Ani jedno miasto nie ma kanalizacji ani bieżącej wody, ludność
zdana jest na studnie kopane przez organizacje międzynarodowe albo beczkowozy w
miastach. Sieć elektryczna istnieje tylko w czterech miastach i dostarcza prądu tylko przez parę godzin na dobę. Trudno wyobrazić sobie prywatną działalność
gospodarczą na większą skalę w takich warunkach. I rzeczywiście, większość Sudańczyków
Południowych pozostaje bez stałej pracy, utrzymując się z małych poletek lub
tego co rozdadzą organizacje międzynarodowe. Szacują one, że w tym roku 5
z 9 milionów ludzi będzie potrzebowało pomocy żywnościowej. Niewielki odsetek
szczęśliwców pracuje w sektorze publicznym – ale jest tych synekur zbyt mało,
by były podstawą podstawą dochodu społeczeństwa a zarazem zbyt wiele, by mały budżet Sudanu Południowego
wytrzymał to na dłuższą metę.
Zwłaszcza że budżet na nowy rok został uszczuplony o niemal połowę
odkąd ropa przestała płynąć w kwietniu w wyniku zatargu z Sudanem. Bo choć
Sudan Południowy ma większość złóż ropopnośnych, to Sudan ma jedyny port, z którego tę ropę
można eksportować, jak również jedyne rafinerie, gdzie można ją przetwarzać.
Aby powetować sobie stratę surowca, Sudan podniósł opłaty tranzytowe (do $30 za
baryłkę zamiast zwyczajowych $1 – $3). Kiedy Sudan Południowy odmówił płacenia
myta, Sudan zarekwirował jeden z transportów w swoim porcie. W odwecie Sudan
zaprzestał produkcji w ogóle pogrążając oba kraje w chaosie gospodarczym. W maju
inflacja w Sudanie Południowym sięgnęła 80%. Bank Światowy ocenia że liczba
osób żyjących poniżej granicy ubóstwa podskoczy z 50% dziewięciomilionowej
populacji do 80% w przyszłym roku. Skąd rząd ma wziąć pieniądze na budżet
uszczuplony nawet o połowę, nie wiadomo. Wiadomo
natomiast, że te pieniądze nie pójdą na rozwój infrastruktury, a zostaną
przejedzone przez pensje urzędników i armii (40% pierwotnego budżetu), albo zostaną
roztrwonione przez korupcję – w czerwcu prezydent Sudanu Południowego Salva
Kiir Mayardit wysłał list otwarty do urzędników z uprzejmą prośbą o zwrot 4
miliardów dolarów, które „zawieruszyły się” przez ostatni rok.
W zeszłym roku nawet najwięksi sceptycy mieli nadzieję, że tym razem się uda, że Sudan Południowy, po trudnych początkach, wyrośnie na szczęśliwe, zasobne i silne państwo. W końcu, przy narodzinach wróżki dały mu trzy dobre dary: ropę, wszechstronne poparcie międzynarodowe i jeden silny rząd uwielbiany za rolę jaką odegrał podczas wojny. Teraz nawet najwięksi optymiści martwią się co dalej, zwłaszcza kiedy skończą się pieniądze na żołd. Dwie opcje są prawdopodobne: albo Sudan pogrąży się w nowej wojnie domowej, albo udręczony biedą będzie cicho konał i pogrążał się w marazmie. Żadna z tych opcji nie wróży poprawy losu Sudańczyków, którzy naprawdę po tylko latach udręki zasłużyli na więcej.