poniedziałek, 26 listopada 2012

Kolejna ofiara al-Kaidy?


Baśniowe plaże, tropikalne słońce, zapach przypraw i palmy. To Zanzibar. Bieda, konflikt religijny i potencjalna wojna secesyjna to też Zanzibar, ale ten mniej znany. Ataki na kościoły w maju tego roku i zamieszki z ostatnich paru tygodni, za które rząd odpowiedzialnością obarcza islamską secesjonistyczną grupę Uamsho przybliżyły opinii publicznej również ciemną stronę tej słonecznej wyspy. Obserwatorzy obawiają się, że niepokoje na Zanzibarze są kolejnym rozdziałem w konflikcie obejmującym już Somalię i Kenię.

Muzułmańska społeczność archipelagu czterech wysp u wybrzeży Tanzanii potocznie zwanych, od największej z nich, Zanzibarem, ma dość wyzysku. Mieszkańcy archipelagu, których znakomita większość jest arabskiego pochodzenia i wyznaje Islam, czują się marginalizowani przez władze chrześcijańskiej Tanzanii, z która Zanzibar związany jest Unią.

W ramach tej federacji, Zanzibar ma sporą autonomię, własny rząd, sądownictwo i parlament. Ale przywódcy ruchu secesyjnego mówią, że ten układ być może jest dobry na papierze, ale w rzeczywistości związek Zanzibaru i Tanzanii jest oparty na nierówności i wyzysku. Sheik Abdullah Said, sekretarz separatystycznej grupy Uamsho porównuje sytuację do toksycznego małżeństwa. „Jeśli Twój mąż bije Cię, a kiedy Ty żądasz rozwodu, mówi ‘jutro będę dla Ciebie dobry’, to czy Ty zgadzasz się z nim pozostać?” pyta retorycznie. „Na pewno nie,” sam sobie odpowiada.

Zwolennicy Uamsho (co w języku swahili oznacza „Przebudzenie”), islamistycznej organizacji charytatywnej która podjęła sztandar secesji, żądają całkowitej niepodległości. Jak mówią, związek z Tanzanią nie daje im żadnych korzyści a tylko przysparza kłopotów. Twierdzą, że chrześcijański rząd na wybrzeżu chce zniszczyć islamska kulturę wysp. Obarczają Tanzanie też winą za biedę i bezrobocie. Według Uamsho, przybysze z Tanzanii zabierają Zanzibarczykom miejsca pracy, a tworzenie nowych jest trudne przez podwójny system podatkowy, według którego podatki trzeba płacić i rządowi na Zanzibarze i w stolicy kraju, Dodomie. 

Lodi, 36-letni elektryk, obecnie bezrobotny, i tak jak inni mężczyźni pijący kawę i palący marihuanę na skwerze w Stone Town, chciałby powrotu do czasów przed-federacyjnej świetności Zanzibaru. „Co nam dała ta cała Unia?,” pyta. „Ja nie widzę żeby cokolwiek się zmieniało na lepsze. Na maksa, potrzebna nam niepodległość już teraz.”

Lodi i inni mieszkańcy, wspominają czasy, kiedy Zanzibar był dumnym i niepodległym sułtanatem. Jego potęga, zbudowana na lukratywnym handlu niewolnikami, rozciągała się daleko w głąb afrykańskiego wybrzeża. Kres świetności Sułtanatu Zanzibarskiego nadszedł wraz z zakazem handlu niewolnikami forsowanym przez Wielką Brytanię od połowy 19. wieku. Sułtanat najpierw stracił swoje terytoria nadbrzeżne na rzecz niemieckiej kolonii Tanganiki, a następnie i własną niepodległość w wyniku najkrótszego udokumentowanego konfliktu międzynarodowego, 38-minutowej wojny angielsko-zanzibarskiej, toczonej od 09:02 do 09:40 w sierpniu 1896 roku.

Wielka Brytania przywróciła niepodległość sułtanatowi w 1963 roku, ale już w rok później sułtan został obalony w wyniku zamachu, opisanego zresztą przez Ryszarda Kapuścinskiego w Hebanie. Nowy przywódca, Abeid Karume, nie czuł się u władzy pewnie i aby zapewnić sobie polityczne przetrwanie, zwrócił się z prośbą o pomoc do wizjonerskiego prezydenta ówczesnej Tanganiki, Juliusza Nyerere. Ten socjalistyczny przywódca, obawiając się, że rewolucjonistyczny Zanzibar będzie zagrażał stabilności Tanganiki, z chęcią zagwarantował Karumemu polityczne przetrwanie, w zamian za fuzję obu terytoriów. „To było małżeństwo z rozsądku. Można powiedzieć, że Unia została zrodzona ze strachu”, mówi Dr Douglas Kivoi, politolog z Uniwersytetu w Mombasa.

Uamsho i inni zwolennicy niepodległości uważają, że Zanzibarowi byłoby lepiej bez tej historycznie narzuconej zwierzchności Dodomy. Rzecz jednak w tym, że Zanzibar ma już sporą dozę niepodległości i od 1980 wybiera swoje własne władze. Od 2010 archipelagiem rządzi Rząd Jedności Narodowej (Government of National Unity), złożony z Chama Cha Mapinduzi (CCM), partii związanej z rządem w Tanzanii, i lokalnej, pro-arabskiej partii Civic United Front (CUF). CUF była dotychczas w opozycji i jako jedyna poruszała temat niepodległości. Teraz, od kiedy jest w rządzie, ma związane ręce i wielu wyborców na Zanzibarze uważa, że partia zaprzedała się i nie reprezentuje już interesów muzułmańsko-arabskiej większości.

W tę właśnie próżnię polityczną wkradło sie Uamsho. „Większość zwolenników Uamsho i innych takich grup nie należy do nich dlatego, że tak bardzo wierzą w niepodległość. To jest dla nich ujście dla frustracji, spowodowanych biedą, bezrobociem. „Tu naprawdę nie ma innych opcji,” mówi Ali Al Nasor, dziennikarz i komentator polityczny mieszkający na Zanzibarze. Uamsho z kolei, zdaje się oportunistycznie wykorzystywać kwestię niepodległości do budowania własnej popularności. Organizacja działa od 2001 roku, ale dopiero od nieco ponad roku lobbuje za niepodległością. I dopiero od maja tego roku, kiedy to w wyniku zamieszek spłonęło pięć kościołów na wyspie, jest o nich głośno.

Nie do końca wiadomo, jakimi celami, poza budowaniem bazy popularności, kieruje się Uamsho i do czego chce tę popularność wykorzystać. Sama organizacja utrzymuje, że nie jest niczym więcej niż islamską organizacją charytatywną, dążącą do przywrócenia islamskiej większości ich praw. Proszeni o konkretne przykłady praw, liderzy Uamsho odpowiadają wymijająco. Wiadomo tylko, że chcą ograniczenia kontaktów młodzieży z turystami, którzy piją, biorą narkotyki i „oddają się homoseksualnym czynnościom”. Zaprzeczają jakoby Uamsho miało jakikolwiek związek z zagranicznymi islamistycznymi organizacjami, takimi jak somalijski al Shabab czy al Kaida. A mimo to w ich biurze, małym parterowym pokoju przy jednej z krętych uliczek historycznego Stone Town, na korkowej tablicy dumnie powiewa mały wycinek z gazety, którego nagłówek krzyczy: „Uamsho gratuluje zwycięstwa partii Hezbollah!”

Trudno nie zauważyć podobieństw pomiędzy celami i metodami Uamsho a ich odpowiednikami w Kenii i Somali. Kenią od paru miesięcy regularnie wstrząsają wybuchy bombowe, za które najprawdopodobniej odpowiedzialna jest Mombasa Republican Council (MRC) – islamistyczna organizacja, której celem jest odłączenie Mombassy i 10-milowego pasa wzdłuż całego wybrzeża od Kenii. Podobnie jak Uamsho na Zanzibarze, MRC twierdzi, że chrześcijańsko-afrykański rząd celowo ignoruje i marginalizuje arabsko-islamistyczną społeczność na wybrzeżu. Związki MRC z al Shabab, terrorystyczną organizacją, która przez lata trzymała w ryzach Somalię, są udokumentowane, tak jak i związki al Shabab z al Kaidą. Al Shabab, który coraz skuteczniej wypierany jest Somali przez zjednoczone siły Unii Afrykańskiej i Kenii, na gwałt musi szukać innych bezpiecznych baz i sprzymierzeńców. Nie trzeba za bardzo wytężać wyobraźni, żeby przyznać, że Zanzibar ogarnięty niepodległościową gorączką byłby dla nich przyjaznym portem.

Związki Uamsho z al Shabab i al Kaida pozostają na razie w sferze domysłów. Uamsho jest enigmatyczną, organizacją nową w tej religijno-etniczno-politycznej grze. Być może oni sami do końca nie wiedzą, czego chcą. Przywódcy Uamsho odżegnują się od polityki i zapewniają, że nigdy nie staną się partią polityczną. Jako że ich popularność zbudowana jest właśnie na rozczarowaniu mieszkańców Zanzibaru polityką, takie stwierdzenia są zrozumiałe. Dr Kivoi z Uniwersytetu w Mombasie przewiduje jednak, że jeśli Uamsho nie zdefiniuje swoich celów i nie zorganizuje się jak partia, to nie ma szansy na polityczne przetrwanie. „Jeśli Uamsho nie zorganizuje się politycznie i będzie wciąż używać przemocy do osiągnięcia swoich celów, prędzej czy później zostanie zniszczone.” Według niego, sami Zanzibarczycy odsuną się od nich, kiedy turyści, przestraszeni zamieszkami, przestaną przyjeżdżać na wyspy.

Jeśli jednak Uamsho zorganizuje się Dr Kivoi przewiduje, że mogą oni któregoś dnia rządzić Zanzibarem. Nie oznacza to secesji archipelagu. Analitycy są zgodni, że ani rząd Tanzanii, ani społeczność międzynarodowa nie dopuści do tego. A Zanzibarczycy nie są na tyle zdeterminowani, aby chwycić za broń w imię wolności. Bo tak naprawdę to, czego im potrzeba to nie ulotna idea tylko konkrety, takie jak praca, edukacja, infrastruktura i opieka zdrowotna. Czy Uamsho jest to w stanie zapewnić, jeśli dojdzie do władzy? Trudno przewidzieć, być może. Łatwiej jednak sobie natomiast wyobrazić, że Uamsho, tak jak większość afrykańskich polityków, zamiast iść ciernistą drogą postępu, wybierze łatwiejszą ścieżkę religijnego i etnicznego populizmu. 

O mnie

Moje zdjęcie
I'm a graduate of politics and African Affairs, a freelance writer and film-maker, currently based and roving in East Africa.