wtorek, 15 października 2013

Sumy w Somalii


Somalia słusznie utożsamiana jest z pustynnymi bezkresami, po których włóczą się tylko wielbłądy i niebezpieczni mężczyźni z kałasznikowami. Większość kraju rzeczywiscie tak wygląda: bezwodna, nieurodzajna, niebezpieczna. Ale na południowym zachodzie rozpościera sie inna kraina – wciąż niebezpieczna, ale zielona i żyzna. To inna twarz Somalii, której często trudno się dopatrzyć pomiędzy obrazkami piractwa, przemocy, suszy i głodu, jakie serwują nam media. Dzień islamskiego święta dziękczynienia i ofiary, Eid al Adha, to dobry moment, aby przyjerzeć się tej innej, nieznanej Somalii…. oraz jej sumom.

Tego dnia w Dolow, jak wszędzie indziej w muzułmańskim świecie, muezzini wyjątkowo energicznie nawoływali wiernych do modlitwy już od świtu. Zamiast jednak podążyć do swoich zwyczajowych meczetów, mieszkańcy tego małego, nadrzecznego miasteczka zebrali się razem na wzgórzu ponad miastem, aby wspólną modlitwą uczcić wyjątkowy dzień – Eid al Adha – Święto Ofiary Abrahama, który w imię posłuszeństwa Allahowi gotowy był poświęcić swego jedynego syna, Izmaela.

Dla Somalijczyków Eid al Adha to jak dla nas Boże Narodzenie. Nikt nie pracuje, a zakurzone uliczki, normalnie gwarne i tłoczne, są zupełnie puste do południa, kiedy to wraca się z modlitw. Dziś jest ten jeden dzień w roku kiedy wypada sprawić sobie nowe ubranie – niemal każdy mężczyzna, kobieta i dziecko odziany jest kolorowo w strój prosto od krawca. Dla wielu będzie to odzienie na cały następny rok. Dzieci dostają także prezenty – dziewczynki słodycze a chłopcy… pistolety-zabawki, których wystrzały płoszą wszędobylskie osiołki i nerwowych cudzoziemców.

Somalijski 'mzee' pod czerwonym dachem chaty
Oczwiście, święto nie byłoby świętem, gdyby nie towarzyszyła mu uczta. Każda rodzina, która może sobie na to pozwolić, kupuje tego dnia owcę lub kozę do zarżnięcia. Ci, którzy nie mają na to środków, mogą liczyć na zakat – jałmużnę, która jest jednym z filarów Islamu i która nakazuje, zwłaszcza podczas Ramadanu i w ten dzień, dzielić się jedzeniem z ubogimi. Tradycyjnej kozie lub owcy towarzyszy…spaghetti – poza mięsem najważniejszy składnik diety Somalijczyków. Nigdzie w regionie się tego nie je, ale Somalia była przez wiele lat włoską kolonią. Starzy Somalijczycy w Mogadishu wciąż mówią ze swadą w tym pięknym języku. Młodszym z kolonialnej historii pozostał już tylko makaron.

Somalia pojawiła się w prasowych nagłówkach w 2011 roku z powodu głodu i suszy, która nawiedziła region i według różnych oszacowań dotknęła 9 milionów ludzi i zabiła od 50 do 260 tysięcy w całym Rogu Afryki. Susza spowodowana była przez wyjątkowo intensywne oddziaływanie prądu El Nina na Pacyfiku – przez dwa lata w Somalii opady w porze deszczowej były wyjątkowo skąpe. Ale do katastrofalnej sytuacji humanitarnej przyczyniło się przede wszystkim to, że większość kraju pogrążona była w konflikcie zbrojnym i kontrolowana przez fundamentalną islamską organizację Al Shabaab, która terroryzowała ludność utrudniając rolnictwo, handel i migrację.

Somalia nie musi być biedna i głodna. Większość klęsk głodu, tak jak te które nawiedzały Etiopię w latach osiemdziesiątych i przyczyniły się do popularyzacji ‘mitu’ o wiecznie głodującej Afryce i sławy Boba Geldofa, nie jest spowodowana przez suszę i brak żywności w kraju tylko przez złą wolę lub niekompetencję władz. W przypadku Etiopii wojskowa junta celowo wykorzystała suszę do podporządkowania sobie niesubordynowanych części kraju. W Somalii, wojna i islamscy fundamentalisci uniemożliwili transport jedzenia lub migrację ludzi – rozwiązania, dzięki którym Somalijczycy od wieków radzili sobie z suszami nawiedzającymi ich co parę lat.

Ta ‘nieurodzajna’ Somalia od lat produkuje ponad 40 procent żywności potrzebnej do rodzimej konsumpcji (dla porównania Wielka Brytania produkuje 60 procent).  Na półpustynnej północy hodowane są kozy, owce i wielbłądy, które milionami sztuk wywożone są do Arabii Saudyjskiej na eksport. Na południu, dzięki dwóm rzekom wypywającym z sąsiadującej z Somalią Etiopii – Jubbie i Shabele, można w okolicach Dolow uprawiać zboża, cebulę, pomidory – a także banany i melony z których Somalia w regionie słynie.

Żołnierz patrolujący przygraniczne pola
Wciąż jednak dwie przeszkody stoją na drodze intensyfikacji produkcji i wyciągnięcia Somalii z kręgu głodu i niemocy. Pierwsza to nieustający brak poczucia bezpieczeństwa. Dolow, dzięki temu że kontrolowane jest przez jeden klan i leży na granicy z Etiopią jest wyjątkowo spokojne ale reszta urodzajnego międzyrzecza jest wciąż kontrolowana przez Al Shabaab. Dopóki centralny rząd nie przejmie kontroli nad całym krajem – a nie tylko stolicą Mogadishu – trudno będzie o inwestycje potrzebne do rozwoju rolnictwa i transportowej infrastruktury.

Drugi problem, spowodowany przez Zachód, paradoksalnie, trudniej będzie rozwiązać. Susza ściągnęła do Somalii setki organizacji pomocowych, z których naczelną jest UN WFP (Światowy Program Żywnościowy ONZ), zajmująca się dystrybucją żywności. Ta organizacja ma jeden z największych budżetów ze wszystkich organizacji ONZetowskich i jej naczelną misją jest znalezienie ‘rynku zbytu’ dla amerykańskich subsydiowanych rolników, od których kupuje prawie wszystką żywność, którą rozdaje. W czasie prawdziwego kryzysu praca WFP jest nieoceniona. W sytuacji w jakiej obecnie znajduje się Somalia jej działaność katastrofalnie rozregulowuje rynek żywności – dlaczego rolnicy mieliby produkować żywność jeśli mogą dostać ją za darmo? Zalew jedzenia obniża ceny żywności, której rolnikom nie opłaca się produkować na rodzimy rynek. To, co dzieje się z ONZtowską żywnością nawet podczas suszy wybitnie opisała moja koleżanka w tym artykule.

Jednym z projektów, który ma na celu uniknięcie takiego scenariusza i wykorzystanie potencjału rolniczego Somalii, jest akcja innej ONZetowskiej agencji ds żywienia i rolnictwa (UN FAO), która ma na celu popularyzację ryb w Somalii. Somalijczycy, mimo tego że mają najdłuższą linię brzegową w całej Afryce i słyną ze zdolnych marynarzy (czyt. piratów), jedzą najmniej ryb i owoców morza na mieszkańca w Afryce, tylko 2.4kg rocznie. Homary, w która obfitują ich wody przybrzeżne (tak jak i w rekiny), łowione są tylko na eksport i szybko wysyłane do luksusowych hoteli w Dubaju i Arabii Saudyjskiej. Sami Somalijczycy brzydzą się ryb i ich nie jedzą. Takie zwyczaje rozpowszechnione są w Afryce, gdzie wiele plemion nie uznaje jedzenia zwierząt bez czterech nóg – ryb czy ptaków.

Pracownik FAO uczy chłopca jak zakładać robaka na haczyk
Agencja dosłownie potraktowała angielskie przysłowie 'give a man a fish and you feed him for a day; teach him to fish and you feed him for a lifetime' i w Dolow rozpoczęła pilotażowy program, który ma na celu nauczenie Somalijczyków, że ryby są zdrowe, smaczne i łatwe do pozyskania. Rzeki Jubba i Shabelle obfitują w sumy i ocenia się że każdego roku można by odłowiać 2000 ton tych wąsatych ryb. Popularyzacja rybołóstwa mogłaby nie tylko zapewnić łatwy dostęp do jedzenia dla tysięcy niedożywionych Somalijczyków ale także dać zatrudnienie setkom ludzi żyjącym wzdłuż rzek i rozwinąć nową gałąź przemysłu eksportowego – Etiopczycy bardzo lubią ryby i byliby dobrym rynkiem zbytu dla sąsiedniej Somalii.


Na razie projekt jest w stadium pilotażowym i jak większość przedsięwzięć ONZtu rusza powoli i z problemami. Ale być może w przyszłym roku mieszkańcy nadrzecznego Dolow będą świętowali Eid al Adha ze swiątecznym karpiem, znaczy się sumem, na stole.

piątek, 14 czerwca 2013

Rhino Charge

"Szarża Nosorożców" to nie nazwa odcinka programu przyrodniczego Davida Attenborough. To doroczny rajd terenowy, w którym sześćdziesiąt samochodów musi pokonać trzynaście punktów kontrolnych w jak najkrótszym... dystansie. Czas liczy się mniej, niż zdolność pokierowania samochodu 'na skuśkę' przez góry, szczeliny, skały, czy bagna w przepięknych, acz niegościnnych krajobrazach Kenii. Jak co roku, w rajdzie bierze udział także polska drużyna, “Girls in Pears”, złożona z sióstr Sapieha i ich koleżanek. Wraz z innymi uczestnikami zbierają one pieniądze na ochronę ginącej kenijskiej przyrody.



Palące słońce, wszędobylski pył, wysokie żółte trawy, góry i wądąły. W takich warunkach odbywał się w 25. rajd Rhino Charge w Magadi na południu Kenii. Sześćdziesiąt trzy samochody stanęły o świcie na miejscu zbiórki skąd oraganizatorzy powiedli je do 13 różnych punktów startowych, rozrzuconych po zboczach góry Olokisalie na terytorium plemienia Masajów. Z tych punktów już każdy samochód będzie musiał sam odnaleźć sobie jak najkrótszą trasę do następnego punktu, licząc się z tym, że błąd nawigacji lub zła decyzja mogą zakończyć się na drzewie, bądź w rowie.


W każdym samochodzie jest kierowca, nawigator i dwóch czy trzech ‘runners’, czyli pomocników, których zadaniem jest badanie terenu przed kołami samochodu, usuwanie przeszkód, czy też wypychanie pojazdów ze skalistych szczelin bądź bagien. Niektóre samochody radzą sobie z przeszkodami lepiej niż inne – w tym roku dwa samochody dachowały, jeden z nich trzykrotnie. Ale też różne rodzaje samochodów biorą udział w rajdzie: są w nim zmodyfikowane ‘potwory’, z kołami wielkości człowieka i silnikami mogącymi pociągnąć dom. I są także stare, wysłużone jeepy i landrovery, których zaletą jest to, że jeśli się zepsują to można je naprawić na sznurek i gumę do żucia.
Wacuś

Właśnie takim samochodem jest “Wacuś”, angielski landrover z 1956 roku, w którym siostry Teresa Sapieha i Maryjka Beckmann od 1994 roku biorą udział w Rhino Charge. Samochód należał kiedyś do ich ojca, Eustachego Seweryna Sapiehy, historyka, podróżnika i zawodowego myśliwego, który “Wacusiem” jeździł po Congo w poszukiwaniu diamentów, a po Tanzanii w poszukiwaniu zwierzyny. W zeszłym roku drużyna “Girls in Pearls” wygrała Rhino Charge w kategorii pojazdów niezmodyfikowanych. W tym roku, mimo że “Wacusiowi” odmówiła posłuszeństwa prądnica, wlew paliwa i wjechał na drzewo roztrzaskując sobie przednią szybę, polska drużyna ukończyła 9 z 13 punktów kontrolnych i dojechała w całości.

Wacuś w akcji

W tym rajdzie ważniejsza od zwycięstwa jest sama partycypacja i dobry humor, który zawodnikom w tym towarzyszy. W każdym punkcie kontrolnym woluntariusze, którzy często biwakują tam na pare dni przed eventem aby wszystko przygotować, witają samochody wiwatami, red bullem i różnymi smakołykami, w tym – na wysokiej, niedostępnej górze, w palącym afrykańskim słońcu – lodami waniliowymi. W evencie biorą udział głównie biali mieszkańcy Kenii - tak zwani, od swoich kolonialnych zamiłowań do koni, przygód i samochodów, Kenya Cowboys – oraz Hindusi, potomkowie robotników ściągniętych do Kenii przez rząd kolonialny, którzy przez lata dominowali handel w Kenii. Coraz więcej rodzimych kenijczyków przyjeżdża, aby Rhino Charge obejrzeć i wziąć udział w zabawie; w tym roku przyjechali też synowie nowego prezydenta, Uhuru Kenyatty.

Wszystko to sprawia, że Rhino Charge to ogromne przedsięwzięcie logistyczne. Dziesiątki samochodów, setki uczestników i tysiące widzów. A także ponad milion dolarów, które w tym roku organizatorom, Kenijskiej organizacji Rhino Ark, udało się zebrać, aby chronić górskie ekosystemy Aberdares i Mt Kenia. Bo Rhino Charge to nie tylko niezapomniana zabawa; to przede wszystkim akcja charytatywna zbierająca pieniądze na ochronę ginącej kenijskiej przyrody.

Aby wziąć udział, każdy z uczestników rajdu musi zebrać million kenijskich szylingów, czyli jakieś 400 tysięcy złotych. Za te pieniądze Rhino Ark buduje eletryczne płoty wokół parków narodowych, w których wciąż można spotkać dziko żyjące słonie i nosorożce. To właśnie te zwierzęta najbardziej cierpią z powodu kłusowników, którzy od paru lat znów dziesiątkują populacje tych majestatycznych zwierząt.


Od kiedy handel kością słoniową i rogami nosorożców został zakazany w 1989 roku., sytuacja słoni i nosorożców uległa znacznej poprawie i ich liczba zaczęła się systematycznie zwiększać. Wydawało się, że problem kłusownictwa, to problem przeszłości. Niestety, parę lat temu ten czar prysł. Wraz ze wzrostem zamożności na dalekim wschodzie, zwłaszcza w Chinach,  otworzył się nowy rynek na te zakazane produkty. Bogacąca się klasa średnia jest gotowa płacić nawet 300 dolarów za kilogram kości słoniowej, która uważana jest za panaceum i afrodyzjak.

Szacuje się, że w zeszłym roku w Kenii zabito 384 słonie (ponad jeden dziennie!) i 19 nosorożców. Kłusownicy są coraz bezczelniejsi i lepiej zorganizowani – w marcu zmasakrowali rodzinę jedenastu słoni, włącznie z paromiesięcznymi maluchami, używając do tego celu karabinów maszynowych i helikopterów. Ale wciąż większość kłusowników to nie zawodowi przestępcy, a miejscowi rolnicy, którzy próbują dorobić nieco do swoich nędznych zarobków, a jednocześnie zemścić się na słoniach, które często wchodzą im w szkodę. Przeciętna płaca w Kenii to 1,500 dolarów rocznie; jeden dwudziestokilogramowy kieł to nawet 6 tysięcy dolarów.

Płoty zniechęcają słonie i nosorożce do włóczenia się po cudzych polach i pozwalają na monitoring terenu, aby ustrzec go przed kłusownikami. Chronią też kenijskie lasy przed nielegalną wycinką. Wszytko to za pieniądze z jednego szalonego weekendu w roku. Rhino Charge nie rozwiąże problem kłusownictwa w Kenii ale na pewno zwraca na niego uwagę i to w bardzo widowiskowy sposób.




Moją historię o Rhino Charge można obejrzeć na TVP Polonia, na minucie 18:30 tutaj.

O mnie

Moje zdjęcie
I'm a graduate of politics and African Affairs, a freelance writer and film-maker, currently based and roving in East Africa.